Jeszcze w poniedzialek, po zorientowaniu sie jaka jest pogoda na polnocy, zdecydowalismy sie pojechac do Kazbegi. Trzy godziny w pedzacej nad urwiskami marszrutce i bylismy na miejscu. Na nasze nieszczescie dalismy sie namowic na oferte noclegu w domu kierowcy marszrutki (internet-brak,ciepla woda-brak, atmosfera 'jak w domu'-jest,przez sciane, cena jak w innych, zapewne bardziej przyjaznych, miejscach). Jedyny plus: mielismy okazje porozmawiac z para z Izraela, ktora tez tam sie zatrzymala i od ktorej dostalismy wydruki map okolicy (samej mapy nie zdazylismy kupic w Tbilisi). Wstalismy nadzwyczajnie rano i troche dzieki zle sprawdzonej godzinie juz po 6 bylismy na szlaku (co bylo b.wskazane ze wzgledu na pogodowe tendencje:rano slonce,po poludniu deszcz). Po dosc dlugiej drodze przez wioske I pastwiska (z pomekiwaniem owiec, muczeniem krow i poszczekiwaniem psow w tle) dotarlismy do kosciola Tsminda Sameba. Widoki pocztowkowe. Dalej poszlismy szlakiem w kierunku Mt.Kazbek (bez nadziei oczywiscie na jej zdobycie, w niedzyczasie knujac powrot wieczorna marszrutka do Tbilisi). Jak na braki w sprzecie I stroju przy sporej ilosci sniegu, dostalismy sie na dosc ciekawa wysokosc ok 3000m npm, w okolice lodowca, z widokiem na chate pod Kazbekiem juz kolo poludnia. Powrotna droga w lepszym tempie, na mecie 10 x pierozek khinkali i gruzinskie piwo. Zeszlismy az za szybko bo 1,5h czekania na marszrutke. Pogoda ok ale sam Kazbek niestety w chmurach. Teraz juz ulokowalismy sie w tbiliskim hostelu i czekamy az skonczy sie pranie...w miedzyczasie zastanawiajac sie jak spedzic ostatnie 3 dni w Gruzji, bo juz chyba za pozno zeby ruszyc daleko na zachod.